Autor zdjęcia: Marcin Szymczak
„Nigdy byśmy nie przypuszczali, że uda nam się dotrzeć do Maroka własnym samochodem, i to z trzyletnim dzieckiem. Przez dwa tygodnie chcieliśmy przebyć ponad 3000 mil…”
18 września w Czytelni Pod Sowami powitaliśmy kolejnego niezwykłego gościa. Z relacją z dwumiesięcznej peregrynacji wystąpił Pan Marcin Szymczak – fotograf, podróżnik, znany już naszym czytelnikom z poprzednich spotkań (a na październik – warto dodać – planowane jest kolejne). Internauci zafascynowani fotografią podróżniczą mogą natomiast kojarzyć Pana Marcina z bloga, którego prowadzi wraz z żoną Anną, towarzyszką wielu jego wypraw (https://www.fotografiapodroznicza.pl/).
Tym razem Pan Marcin zabrał nas na wyprawę do Maroka. Wyprawę jednak dość nietypową dla wielu obieżyświatów. Po pierwsze, przed samym zwiedzaniem Maroka podróżnicy postanowili zobaczyć – w miarę możliwości – to wszystko, co dzieli Polskę i północ Afryki. Druga rzecz – małżeństwu towarzyszyła trzyletnia córeczka, wyraźnie jednak zadowolona z egzotycznej „wycieczki”. Trzeba dodać, że 3000 mil do Maroka, drugie tyle po Maroku i drogę powrotną Państwo Szymczakowie odbyli własnym samochodem.
Poczynając od krajobrazów Francji i okolic Mont Blanc, przez Pireneje, Barcelonę, góry Sierra Nevada i wreszcie Alhambrę w Granadzie (zwaną „namiastką Maroka”) podróżnicy stopniowo zbliżali się do Gibraltaru na południu kraju Iberów. Tam też, przy samej cieśninie, skąd Afryka wydaje się krainą na wyciągnięcie ręki, podróżni spędzili dłuższą chwilę, spotykając się z jedynymi w Europie, dziko żyjącymi i zaczepiającymi ludzi… małpami.
Po drugiej stronie cieśniny, przepłynąwszy specjalnym katamaranem granicę między kontynentami, Państwo Szymczakowie zwiedzili miasta Asila na brzegu Atlantyku, Tetuan i Szafszawan – to ostanie dla wielu przybyłych jest najatrakcyjniejsze i zwane nieprzypadkowo „Niebieskim Miastem” z uwagi na wszechobecny, kojący błękit zabudowań. Cieszą też spacery po targu, pełnym naturalnych barwników, chust, dywanów… Dla równowagi wycieczki po szarpanych szczytach gór Rifu obfitują w spotkania z nielegalnie uprawianą marihuaną. Maroko jednak, jak zapewniał Pan Marcin, jest dość bezpiecznym krajem dla turystów, z których po części żyje.
Odwiedziliśmy też wraz z Panem Marcinem stanowisko archeologiczne Volubilis, przypominające dawny splendor miejsca dzięki ruinom z czasów rzymskich, niezwykle komponującym się z niedalekim Meknes i światem islamu. Zajrzeliśmy do medresów (szkół koranicznych) „Królewskiego Miasta” i przyjrzeliśmy się Casablance, zwłaszcza słynnemu Meczetowi Hasana II – a więc najważniejszemu miejscu sakralnemu Maroka, zbudowanemu na sztucznym nasypie.
Przed wyprawą w stronę Sahary i „prowincji marokańskich” należało oczywiście przybliżyć miasto Fez i słynne garbarnie skór – miejsce właściwie niezmienne od tysiąca lat, zapowiadające się ciekawskim podróżnym swym zapachem. Do jak największego zmiękczenia skór potrzeba bowiem niemało moczu i odchodów. Wielkich kadzi z takim specjalnym koktajlem pilnują sowicie opłacani robotnicy, zaś nieopodal można zakupić skórzane akcesoria.
Do słynnego Marrakeszu jest wciąż jeszcze kawałek drogi. Aby ją przetrwać, potrzebna była pomoc Tuaregów – najtwardszych ludzi pustyni i jedynych, którzy są w stanie przetrwać amplitudę temperatur Sahary i okolic. Podobnie w przypadku wędrówek po górach Atlas i na szczyt Jebel Toubkal (najwyższej góry Maroka), gdzie nieoceniona okazała się pomoc przewodnika i niosącego sprzęt muła. Dalej na troje wędrowców czekał już magiczny Marrakesz, zaś na sam koniec trzymiesięcznej włóczęgi – dzika plaża Legzira, gdzie podziwiać można najwspanialsze łuki skalne w całym Maroku.
Za niezwykłe spotkanie serdecznie dziękujemy Panu Marcinowi i zgromadzonym w czytelni gościom. Następny pokaz odbędzie się 16 października o godzinie 11:00, także pod żoliborskimi Sowami na ul. Gen. Zajączka 8. W planach Kaukaz, Gruzja i Armenia.